środa, 1 lipca 2015

Poznań miasto doznań!

Kolejne zawody z serii DCDC za nami. Tym razem miały miejsce w Poznaniu.
Poznań to miasto do którego żywię nieskrywaną sympatię ze względu na lata w nim spędzone. Jednak ono chyba nie odwzajemnia tych uczuć, a przynajmniej nie jeśli chodzi o zawody. W zeszłym roku skończyło się niezbyt udanie. Jak?,  wszyscy wiedzą. W tym sezonie Poznań również okazał się średnio szczęśliwy.
Po naszym osobistym sukcesie we Wrocławiu, na kolejne zawody jechałam pełna pozytywnej energii i zupełnie pozbawiona stresu. Dla mnie samej było to dość dziwne gdyż z natury jestem osobą dość nerwową, ale cieszyłam się że ręce mi nie latają i serce nie bije pięć razy szybciej niż normalnie.
Do Poznania wybraliśmy się w piątek wieczorem. W sobotę na spokojnie wstaliśmy i z dość dużym zapasem czasu powędrowaliśmy do auta. Coś tam jeszcze pogrzebałam w bagażniku, sprawdziłam czy torba z dyskami jest i ciach zatrzasnęłam pokrywę ... wraz z kluczykiem w środku! Panika, płacz, nerwy itd. Nie będę tu opisywać szczegółów technicznych, ale na całe szczęście wspólnymi siłami udało nam się wydobyć kluczyk i ruszyć na Cytadelę. Straciliśmy prawie pół godziny, ale zdążyliśmy. Po drodze całe nerwy spowodowane powyższą sytuacją gdzieś magicznie odleciały i znów byłam wyluzowana jak mało kiedy.
Szybko nadeszła nasza kolej i weszliśmy na pole startowe, na pełnym luzie. Freestyle mieliśmy zacząć od sekwencji trochę innej niż we Wrocławiu, ale takiej która na treningach zawsze nam pięknie wychodziła, na treningach bo jak się okazało na zawodach już nie. Pierwszy over nie złapany, potem flip też kaszana, TEN flip który wałkujemy od ponad roku! który nie miał prawa nie wyjść! Tak mnie to wybiło z rytmu, że zupełnie zapomniałam co miało być dalej. W zasadzie cały nasz freestyle był kompletną improwizacją. Ten brak stresu który odczuwałam był chyba jakąś łaską z góry, bo gdybym do tego się denerwował nic kompletnie by z tego nie wyszło. A tak po pierwszej rundzie wylądowaliśmy chyba jako dziesiąty zespół od końca, nie najgorzej biorąc pod uwagę poziom w startersach.


Mimo tego że nasz występ nie pozostawił po sobie najlepszego wrażeni, nadal byłam w prześwietnym humorze. Czekała nas jeszcze oczywiście runda tossa, no i dogdiving uwielbiany przez Harrosława.
Z tossem jak to u mnie z tossem, czyli porażka. Nie ma się co rozpisywać. Harrosław się starał, złapał chyba dwa dyski, reszty nie złapał i wcale mu się nie dziwię. Oddawał jak na niego pięknie, lepiej niż we Wrocławiu, jednak dzięki mnie wiele to nie pomogło. Jedyny zacny rzut został chyba uwieczniony na zdjęciu poniżej :-) W ostatecznej klasyfikacji spadliśmy więc gdzieś na szary koniec.


Za to dogdiving poszedł całkiem fajnie. W porównaniu z zeszłym rokiem zmieniliśmy taktykę i ja byłam trzymaczem-napędzaczem, a mąż rzucaczem :-) Ponieważ nawet piłką rzucam średnio, Harrosław zawsze pewniej biegnie jak rzuca mu pan. Zaowocowało to najdłuższym skokiem na 6,55 metra. Poprawił swoją życiówkę o 25 cm i ostatecznie uklasował się na ósmej pozycji.



Atmosfera, jak zawsze była przednia. Wielu znajomych, których dawno nie widziałam. Kupa śmiechu, rozmów, dopingowania. To wszystko jest tak samo ważne, jeśli nie ważniejsze niż starty, nagrody, puchary.
Poznań dał nam dużo, mimo niezbyt udanego występu. Uświadomiłam sobie że czas wziąć się do pracy. Postawić sobie nowe cele. Harry puszcza - nasz największy potwór odszedł i mam nadzieję, że nigdy nie wróci. Nie ma już tłumaczenia się, musimy ambitniej podejść do sprawy. I nie chodzi o miejsca na podium (na to nie liczę), ale o pokazanie że mój zdolny pies potrafi o wiele więcej niż przeze mnie był w stanie pokazać. Jeszce zobaczycie na co nas stać! :-)

niedziela, 7 czerwca 2015

WrocLOVE, LOVE, LOVE i jeszcze raz LOVE!

   Tak, tak, dawno nas tu nie było. Ostatni wpis dokonany przeze mnie niemal rok temu, dotyczył jakże niefortunnego debiutu na DCDC Poznań. Po Poznaniu postanowiłam nie załamywać się i wystąpić jeszcze w Sopocie. Zrealizował się jednak najczarniejszy scenariusz i Harrosław zafundował mi powtórkę z rozrywki. Tak jak i w Poznaniu postanowił zaprezentować wszystkim jak silne ma szczęki i na tym nasz występ się skończył. Skłamała bym pisząc, że spłynęło to po mnie jak woda po kaczce. Załamałam się nieco i nie miałam ochoty opisywać kolejnej porażki.
Minęło jednak trochę czasu, pozytywne nastawienie wróciło. Wróciła też ochota na zaprezentowanie szerszej publiczności naszych umiejętności. W końcu jak człowiek coś kocha i czemuś poświęca znaczną część swej codzienności to chce zostać doceniony i chce żeby jego jakże zdolny i piękny pies również został doceniony, a nie zapamiętany tylko jako "ten co nie puszcza".
Przez ten rok od ostatnich zawodów nadal trenowaliśmy i uczestniczyliśmy we frisbowych seminariach. Wczesną wiosną tego roku borykaliśmy się z pewnymi problemami ortopedycznymi Harrosława, które wykluczyły nas na czas jakiś z treningów. Do pełnej sprawności powróciliśmy z początkiem maja i wtedy też zapadła decyzja o starcie w zawodach. Pierwszym realnym terminem wydawał się Poznań i tam też mieliśmy wystąpić. Wrocławia nie braliśmy pod uwagę dopóki nie pozmieniały mi się plany. Czasem tak bywa, że życie podejmuje pewne decyzje za nas i tak było w tym przypadku... tak chyba miało być! O starcie na DCDC Wrocław zdecydowałam na niecałe dwa tygodnie przed terminem zawodów. Na szybko posklejałam jakiś freestyle z tego z czego dało radę. Na przećwiczenie tossa nie było już czasu, choć mogłam to zrobić już dawno, dawno temu.
Ostatnie dwa treningi przed zawodami były totalną katastrofą. Chyba nałożyłam na mojego piesełka zbyt wielką presję, przerażona małą ilością czasu jaka nam została. W rezultacie czego nie łapał zupełnie nic! Nie wspominając już o tym, że ani razu nie udało nam się przećwiczyć układu w całości. Na kilka dni przed Wrocławiem zrobiliśmy przerwę od treningów, stwierdzając że będzie co ma być ... i było cudnie!
Startowaliśmy jako zespół no 5, czyli dość wcześnie. Przy silnym dopingu grona znajomych wyszliśmy na pole. Serce mi waliło, a ręce się trzęsły. W głowie kołatała tylko jedna myśl "proszę puszczaj". Dałam znak i zaczęła grać muzyka. Udany wstęp, choć Harrosław się trochę zakręcił. Jeden overek, drugi, jakiś tam rzut i pieseł przybiegł z dyskiem w paszczy. Chwila zawahania w jego oczach "puścić czy nie?" Trwało to może kilkanaście sekund, przerażających sekund! Starałam się zachować spokój. Wiedziałam, że jak spanikuję, zdenerwuję się to będzie już klops. Harry zamachał ogonkiem i puścił! Dalej popłynęliśmy już na różowej fali szczęścia! Czegoś tam się zapomniało, coś trochę pogmatwało, ale ogólnie cud, miód i orzeszki. Mój zdolny Harry łapał praktycznie wszystko! Zaczęło się odliczanie do końca czasu, złapałam piesa na ręce i zeszłam z pola szczęśliwa jak nigdy! Nie mogłam przestać się uśmiechać, kochałam wszystkich i wszystko dookoła a oczywiście najbardziej mojego wspaniałego Harrosława!


Nie oczekiwałam już niczego więcej. Nasz plan został spełniony, a jak się okazało po zakończonej rundzie free, nawet w 200%. Nasz freestajl zajął jakże zacne szóste miejsce! Nie spodziewałam się tak wysokiej punktacji i byłam jeszcze szczęśliwsza!
Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie sknociła wszystkiego jakże kiepskimi rzutami na tossie. Zepchnęło nas to, o ile pamiętam, na miejsce 14. Mimo to banan na twarzy utrzymywał się jeszcze jakieś 4 dni :-)
Planujemy starty w kolejnych zawodach. Teraz już z dużo pozytywniejszym nastawieniem.
A jakby ktoś jeszcze nie widział, i dla potomnych link do naszych tęczowych pląsów:
https://www.youtube.com/watch?v=qwqKFi-iD7E&feature=youtu.be


Piękne zdjęcia w wykonaniu:
Ewa Kaczmarek
Martyna Rybak

piątek, 20 czerwca 2014

DCDC Poznań czyli debiut o którym chcę zapomnieć

  Długo zabierałam się do napisania tego posta. Wcale nie z lenistwa czy braku czasu.
Początkowo próbowałam wymazać wspomnienie naszego występu z pamięci, ale żeby uczyć się na błędach trzeba o nich pamiętać.
Kto widział ten wie, kto nie widział to dobrze - nie było na co patrzeć. Nasz debiutowy freestyle był totalną porażką. Trzy dni po zawodach przechodziła mi złość. Tak, byłam zła na Harrosława choć wiem, że nie zrobił tego specjalnie. Spodziewałam się różnych scenariuszy, ale nie takiego.
Zaczęliśmy całkiem nieźle, krótki wstęp, dwa ładne overki a potem ... totalna klapa. Harrison uparł się, ze nie wypuści dysku z pyska i wcale nie chodzi o to że nie chciał mi go oddać, w ogóle nie chciała go wypuścić. Nigdy, przenigdy nie miał problemu z puszczaniem na odległość ... NIGDY.... aż do naszego debiutu. Na filmiku, który nagrał mąż, widać że po overku wypuścił na sekundę dysk na ziemię po czym nie wiem dlaczego podniósł go i już nie chciał puścić. Robiłam wszystko co mogłam, ale zwoje mózgowe mojego psa przegrzały się tak bardzo że nic nie działało. Pamiętam taki moment gdy spojrzałam na niego i widziałam ten amok w oczach. Wyglądał jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego że ma dysk w ryju i pytał spojrzeniem "czego ty babo ode mnie chcesz?"
W końcu, jakimś cudem rozluźnił szczęki dzięki czemu udało się nam zrobić jeszcze ładne flipy i jakieś koślawe dookoła świata o ile dobrze pamiętam... i znowu to samo! Dysk utkwił mu w paszczy i tak już zostało do końca naszego występu. Trwało to wszystko łącznie dwie minuty, ale mi czas ciągnął się okrutnie. Targały mną różne emocje i szczerze mówiąc ledwo się powstrzymałam żeby nie ryknąć na mojego pieseła.
Analizując całą sytuację już na spokojnie doszłam do wniosku, że było kilka czynników wywołujących ten dziwny stan psychiczny u mojego kundla. Przyczyniły się na pewno warunki w jakich na treningach nie mamy okazji występować (publiczność, głośna muzyka itd.) ale głównym czynnikiem były moje nerwy. Harry jest bardzo wrażliwy na moje emocje, zdecydowanie za bardzo. Mój stres dał mu się na tyle we znaki, że zakręcił się totalnie. Na pewno zrobiłam ten błąd że nie zapoznałam go z całą sytuacją przed występem. Co do stresu to nie byłam w stanie zbyt wiele na to poradzić. Planujemy kolejne zawody, tym razem jednak nie mam żadnych oczekiwań. Po Poznaniu jestem gotowa na wszystko!
Na pocieszenie Harrosław pięknie spisał się na dog divingu. Co prawda zakończył występ w pół finałach, tak ja w zeszłym roku. W porównaniu do zeszłego roku jednak jego najdłuższy skok był o pół metra dłuższy. No i mamy kilka bardzo zacnych fotek :-)




Piękne fotki dzięki: www.fotografiapodpsem.pl oraz k9action.eu

wtorek, 20 maja 2014

Praga po psiemu

Jakiś czas temu mój tata, który na emeryturze postanowił trochę pozwiedzać, zaprosił nas na wspólny wyjazd do Pragi. Oczywiście od razu pojawiło się pytanie: co z Harrym? Ponieważ to właśnie u moich rodziców zostawiałam go kilka razy kiedy musiałam gdzieś wyjechać pojawił się problem. Jak dla mnie istniało tylko jedno rozwiązanie: Harry jedzie z nami! Hotel był już zarezerwowany. Musiałam więc dowiedzieć się czy akceptują psy. Okazało się, że owszem za dodatkową opłatą, jednak niezbyt wysoką - 130 czk.
W dniu wyjazdu zapakowaliśmy więc Harrosława do klateczki i ruszyliśmy w drogę.
Praga przywitała nas deszczem, a na domiar złego okazało się że hotel wcale nie jest usytuowany w stolicy Czech, a całe 13 km dalej. Resztę dnia spędziliśmy więc zwiedzając Horomerice (zajęło nam to jakieś 30 minut ) i stołując się w hotelu. Ponieważ Harry nie lubi spędzać czasu sam, szczególnie w nowych miejscach, za zgodą personelu spędzał go z nami w restauracji. Pozytywne zaskoczenie!
Następnego dnia całą ekipą ruszyliśmy na zwiedzanie. Najpierw jednak musieliśmy dotrzeć do samej Pragi. Harrosław jak do tej pory jechał dwa razy w życiu tramwajem i to na tyle jego przygód z komunikacją publiczną. Teraz czekała go wycieczka autobusem oraz metrem,i z powrotem w ten sam sposób. Bilety kupowałam w autobusie u kierowcy (na całą trasę: autobus+metro). Na migi wskazałam, że cztery sztuki plus pies. Pies mały nie jest i kierowca z pewnością go widział jednak bilety wydał cztery. Zakupiony przeze mnie na tą okazję kaganiec zaległ w mojej torebce i tam już pozostał. Podróż autobusem Harry zniósł dobrze. W metrze jednak było strasznie. Zestresował się bidak tym hałasem, ale dał radę i z pomocą pańci wyszedł z tego cało :-)


Dotarliśmy do stacji w centrum i zaczęliśmy zwiedzać. Łaziliśmy tak sobie pół dnia, dopóki znów nie zaczęło lać. Udało nam się jednak zobaczyć całkiem spory kawałek pięknej Pragi.



Oczywiście do atrakcji typu katedra, muzeum czy zamek nie mieliśmy z Harrosławem wstępu, ale o tym nawet nie śniłam. Poza tym poruszaliśmy się po mieście bez żadnych problemów.
Harry z początku trochę zdezorientowany ilością ludzi dookoła po krótkim czasie przyzwyczaił się do gwaru. Bardzo mu pasowało, że co chwila ktoś się do niego uśmiechał, cmokał, głaskał go. Nie spotkaliśmy się z żadnymi niemiłymi komentarzami czy  wzgardliwymi spojrzeniami, wręcz przeciwnie.


W końcu rozbolały nas nogi i postanowiliśmy usiąść w ogródku jednej z restauracyjek. Również nie było problemu. Harry spróbował czeskich knedliczków, a potem zmęczony zasnął pod stołem.
Na następny dzień zrobiliśmy sobie małą powtórkę z rozrywki i pospacerowaliśmy jeszcze trochę uliczkami starej Pragi.
Trochę zmęczeni, ale zadowoleni ruszyliśmy w drogę powrotną do domu zahaczając jeszcze o Harrachov i Szklarską Porębę.
Myślę, że Harrosław był bardzo zadowolony z możliwości zwiedzenia Pragi, a pewnie najbardziej z tego że był cały czas z nami!


wtorek, 6 maja 2014

Majówki czas!

Długi majówkowy weekend spędziliśmy gdzie? A jakże by inaczej, w Annówce!
Ah, słynne już Annówkowe majówki z latającymi deklami. Czekałam z niecierpliwością na ten czas, a przynajmniej dopóki Harrosław nie uszkodził sobie palca wyskakując z auta. Tak właśnie, pech chciał że na jakieś dwa tygodnie przed wyjazdem doznał urazu palca co wkluczyło go z trenowania na co najmniej miesiąc. Wyjazd był już od dawna zaplanowany i opłacony więc pojechaliśmy tak czy siak, w sumie nie mieliśmy innych planów majówkowych.
Pomimo tych przeciwności i pomimo nie najlepszej pogody był to bardzo udany pobyt.
Niepełnosprawnego Harrosława w terningach zastąpiła bardzo ważna psia persona - matka Włóczka!
Jaka ja byłam zestresowana wychodząc z nią na pierwszy trening! Bałam się, że uszkodzę albo popsuję taką osobistość! :-) Wszystko jednak było dobrze, ćwiczyło nam się całkiem przyjemnie choć ... hmm inaczej. Zupełnie inaczej. Do tej pory ćwiczyłam tylko z własnym psem i podświadomie rzucałam Wenie tak jak rzucam Harremu na treningach. Tyle, że Wena to nie Harry i musiałam się trochę dostosować. Szybko jednak się dogadałyśmy i połączyła nas wyjątkowa więź :-P. Wyszło nam kilka pięknych voltów i całkiem ładnych flipów (rzucanych lewą ręką!) o tossie za dużo nie będę pisać bo nie warto ;-)


W każdym razie było to dla mnie fajne doświadczenie, za co dziękuję Pauli.
Podczas ćwiczeń bez psów rzuty szły mi o wiele lepiej co napawa mnie nadzieją na przyszłość. Rzucam stabilniej, dalej i bardziej przewidywalnie niż kilka miesięcy temu. Muszę teraz dołożyć do tego psa i będzie super.
Co do Harrosława; w momentach w których pogoda na to pozwalała zażywał kąpieli w jeziorze. Poza tym chodził na spokojne spacerki i cieszył się towarzystwem dwóch trikolorowych suczek w pokoju :-) Cierpiał i był smutny kiedy słyszał że wszystkie inne pieski idą trenować, ale myślę że jeszcze kilka dni i powoli będzie wracał do sportu. Za jakiś czas będziemy pilnie ćwiczyć volty, a ja będę się starać nie rzucać overów nad stopą.
Atmosfera była cudowna, pośmialiśmy się , pogadaliśmy, poćwiczyliśmy i sporo nauczyliśmy.
To do następnej frisbówki, tym razem już z Harrosławem w roli głównej (mam nadzieję).



poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Niesamowity Paco!

Za nami seminarium które na długo pozostanie w mojej pamięci, z kilku powodów.
Pierwszy i najważniejszy - prowadzący, Paco Lobo.
To co wyczynia ze swoim ciałem jest niesamowite. Patrząc na jego ruchy ma się wrażenie, że ani grawitacja, ani żadne inne siły nie ograniczają go w żaden sposób. Widać lata pracy jaką włożył w to by tak się poruszać. Świetnie wplata elementy brakedance w układy freestajlowe, a raczej je nimi wypełnia. Jestem pełna podziwu dla jego determinacji. Paco w dużej mierze jest samoukiem, co dowodzi że można jeśli tylko wystarczająco się chce, i jeśli zamiast szukać kolejnej wymówki po prostu dąży się do celu ćwicząc, ćwicząc, ćwicząc ... i tak milion razy :-)


Poza tym Paco to po prostu bardzo sympatyczny, zabawny młody człowiek. Myślę, że wszyscy uczestnicy semi czuli się w jego towarzystwie bardzo dobrze i swobodnie mimo bariery językowej, mam nadzieję że on podobnie czuł się z nami.
Widać, że czerpie ogromną przyjemność z pracy ze swoją suczką Cleo i świetnie się ze sobą oboje dogadują. Po prostu niesamowity team!

Po drugie - uczestnicy i atmosfera
Atmosfera, co tu dużo mówić, jak zawsze w Annówce -przednia!
Uczestnicy dopisali. Zarówno pierwszego jak i drugiego dnia było nas całkiem sporo. Świetnie się razem ćwiczyło. Humory dopisywały w związku z czym było sporo śmiechu.




Myślę, że na długo zapamiętam też to czego się nauczyłam. Takich wygibasów nie robiłam od czasów podstawówki o czym do dziś przypominają mi obolałe mięśnie nogi i brzucha! Nasuwa więc pierwsze spostrzeżenie, trzeba popracować nad sobą! Kondycja i koordynacja do poprawki.


Spostrzeżenie numer dwa - bez pracy nie ma kołaczy. Paco wciąż powtarzał, że jeden trick ćwiczył miliony razy zanim go opanował. Niestety nie ogarnie się tego po dwóch dniach seminarium. Potrzebne są lata pracy.
         
 Z Harrym ćwiczyłam tylko pierwszego dnia, drugi spędziłam jako obserwator.
Harrosław jak zwykle zaprezentował przed wszystkimi swą najdoskonalszą umiejętność czyli nie puszczanie dysku :-)


A na poważnie to dostałam kilka cennych rad co do overków. Muszę popracować nad spinem i nad timingiem. Wyszło nam całkiem zacne dookoła świata i nieco mniej zacny zyg-zak którego nigdy wcześniej nie robiliśmy.


 Najpiękniejszy! :-D
zdjęcie: http://www.psiawiara.pl/

Podsumowując, było super! Szczerze polecam! Jeśli Paco zawita jeszcze do Polski ja się tam pojawię :-) Chociażby po to by popatrzeć na jego pracę!

wtorek, 8 kwietnia 2014

Annówkowe zawody i semi z Moniką

Dopiero teraz zabrałam się za napisanie tej notki bo dawno nie byłam tak padnięta po powrocie z seminarium. Odsypiałam wczoraj i jeszcze dzisiaj po południu :-)
 Sobotę rozpoczęły zawody w których wystartowaliśmy dla czystej przyjemności, wiedząc że bez zrobionych stref  nie osiągniemy zbyt wiele. Były to nasze pierwsze zawody i co zaskoczyło mnie najbardziej to to, że zupełnie nie czułam stresu. Może ze względu na przewidzianego z góry disa, może na miejsce i atmosferę. W każdym razie chwalić się czym nie ma, ale było zabawnie i przyjemnie.
Następnie, już w uszczuplonym składzie, zaczęliśmy seminarium z Moniką.
Szczerze mówiąc miałam problemy z samym zapamiętaniem torów, nie wspominając o ich przebiegnięciu w całości. Był to wysoki poziom, a ja czułam że reprezentuję biedę :-)
Mimo to jakoś daliśmy radę, a ja bardzo dużo wyniosłam z tych skomplikowanych przebiegów.  Dowiedziałam się mnóstwa nowych rzeczy, dostałam kilka zadań domowych i zostałam wyciągnięta z kilku mylnych przekonań jak np. "mój pies potrafi ciasne zakręty". Otóż nie, a na pewno nie takie jakie umieć powinien.


Seminarium dało mi dużo do myślenia, przepraszam , Monika dała mi dużo do myślenia ;-)
Wróciłam zmęczona, ale pozytywnie zmęczona.
Dalej będziemy z Harrosławem ćwiczyć hopeczki i nie poddawać się. Do perfekcji nam jeszcze bardzo daleko, szczerze mówiąc to w tym składzie jej pewnie nie osiągniemy. Lecz mój wariat kocha hopeczki, a ja kocham mojego wariata :-)


Zdjęcia autorstwa: Gabriela Weksej