Kolejne zawody z serii DCDC za nami. Tym razem miały miejsce w Poznaniu.
Poznań to miasto do którego żywię nieskrywaną sympatię ze względu na lata w nim spędzone. Jednak ono chyba nie odwzajemnia tych uczuć, a przynajmniej nie jeśli chodzi o zawody. W zeszłym roku skończyło się niezbyt udanie. Jak?, wszyscy wiedzą. W tym sezonie Poznań również okazał się średnio szczęśliwy.
Po naszym osobistym sukcesie we Wrocławiu, na kolejne zawody jechałam pełna pozytywnej energii i zupełnie pozbawiona stresu. Dla mnie samej było to dość dziwne gdyż z natury jestem osobą dość nerwową, ale cieszyłam się że ręce mi nie latają i serce nie bije pięć razy szybciej niż normalnie.
Do Poznania wybraliśmy się w piątek wieczorem. W sobotę na spokojnie wstaliśmy i z dość dużym zapasem czasu powędrowaliśmy do auta. Coś tam jeszcze pogrzebałam w bagażniku, sprawdziłam czy torba z dyskami jest i ciach zatrzasnęłam pokrywę ... wraz z kluczykiem w środku! Panika, płacz, nerwy itd. Nie będę tu opisywać szczegółów technicznych, ale na całe szczęście wspólnymi siłami udało nam się wydobyć kluczyk i ruszyć na Cytadelę. Straciliśmy prawie pół godziny, ale zdążyliśmy. Po drodze całe nerwy spowodowane powyższą sytuacją gdzieś magicznie odleciały i znów byłam wyluzowana jak mało kiedy.
Szybko nadeszła nasza kolej i weszliśmy na pole startowe, na pełnym luzie. Freestyle mieliśmy zacząć od sekwencji trochę innej niż we Wrocławiu, ale takiej która na treningach zawsze nam pięknie wychodziła, na treningach bo jak się okazało na zawodach już nie. Pierwszy over nie złapany, potem flip też kaszana, TEN flip który wałkujemy od ponad roku! który nie miał prawa nie wyjść! Tak mnie to wybiło z rytmu, że zupełnie zapomniałam co miało być dalej. W zasadzie cały nasz freestyle był kompletną improwizacją. Ten brak stresu który odczuwałam był chyba jakąś łaską z góry, bo gdybym do tego się denerwował nic kompletnie by z tego nie wyszło. A tak po pierwszej rundzie wylądowaliśmy chyba jako dziesiąty zespół od końca, nie najgorzej biorąc pod uwagę poziom w startersach.
Mimo tego że nasz występ nie pozostawił po sobie najlepszego wrażeni, nadal byłam w prześwietnym humorze. Czekała nas jeszcze oczywiście runda tossa, no i dogdiving uwielbiany przez Harrosława.
Z tossem jak to u mnie z tossem, czyli porażka. Nie ma się co rozpisywać. Harrosław się starał, złapał chyba dwa dyski, reszty nie złapał i wcale mu się nie dziwię. Oddawał jak na niego pięknie, lepiej niż we Wrocławiu, jednak dzięki mnie wiele to nie pomogło. Jedyny zacny rzut został chyba uwieczniony na zdjęciu poniżej :-) W ostatecznej klasyfikacji spadliśmy więc gdzieś na szary koniec.
Za to dogdiving poszedł całkiem fajnie. W porównaniu z zeszłym rokiem zmieniliśmy taktykę i ja byłam trzymaczem-napędzaczem, a mąż rzucaczem :-) Ponieważ nawet piłką rzucam średnio, Harrosław zawsze pewniej biegnie jak rzuca mu pan. Zaowocowało to najdłuższym skokiem na 6,55 metra. Poprawił swoją życiówkę o 25 cm i ostatecznie uklasował się na ósmej pozycji.
Atmosfera, jak zawsze była przednia. Wielu znajomych, których dawno nie widziałam. Kupa śmiechu, rozmów, dopingowania. To wszystko jest tak samo ważne, jeśli nie ważniejsze niż starty, nagrody, puchary.
Poznań dał nam dużo, mimo niezbyt udanego występu. Uświadomiłam sobie że czas wziąć się do pracy. Postawić sobie nowe cele. Harry puszcza - nasz największy potwór odszedł i mam nadzieję, że nigdy nie wróci. Nie ma już tłumaczenia się, musimy ambitniej podejść do sprawy. I nie chodzi o miejsca na podium (na to nie liczę), ale o pokazanie że mój zdolny pies potrafi o wiele więcej niż przeze mnie był w stanie pokazać. Jeszce zobaczycie na co nas stać! :-)
Poznań to miasto do którego żywię nieskrywaną sympatię ze względu na lata w nim spędzone. Jednak ono chyba nie odwzajemnia tych uczuć, a przynajmniej nie jeśli chodzi o zawody. W zeszłym roku skończyło się niezbyt udanie. Jak?, wszyscy wiedzą. W tym sezonie Poznań również okazał się średnio szczęśliwy.
Po naszym osobistym sukcesie we Wrocławiu, na kolejne zawody jechałam pełna pozytywnej energii i zupełnie pozbawiona stresu. Dla mnie samej było to dość dziwne gdyż z natury jestem osobą dość nerwową, ale cieszyłam się że ręce mi nie latają i serce nie bije pięć razy szybciej niż normalnie.
Do Poznania wybraliśmy się w piątek wieczorem. W sobotę na spokojnie wstaliśmy i z dość dużym zapasem czasu powędrowaliśmy do auta. Coś tam jeszcze pogrzebałam w bagażniku, sprawdziłam czy torba z dyskami jest i ciach zatrzasnęłam pokrywę ... wraz z kluczykiem w środku! Panika, płacz, nerwy itd. Nie będę tu opisywać szczegółów technicznych, ale na całe szczęście wspólnymi siłami udało nam się wydobyć kluczyk i ruszyć na Cytadelę. Straciliśmy prawie pół godziny, ale zdążyliśmy. Po drodze całe nerwy spowodowane powyższą sytuacją gdzieś magicznie odleciały i znów byłam wyluzowana jak mało kiedy.
Szybko nadeszła nasza kolej i weszliśmy na pole startowe, na pełnym luzie. Freestyle mieliśmy zacząć od sekwencji trochę innej niż we Wrocławiu, ale takiej która na treningach zawsze nam pięknie wychodziła, na treningach bo jak się okazało na zawodach już nie. Pierwszy over nie złapany, potem flip też kaszana, TEN flip który wałkujemy od ponad roku! który nie miał prawa nie wyjść! Tak mnie to wybiło z rytmu, że zupełnie zapomniałam co miało być dalej. W zasadzie cały nasz freestyle był kompletną improwizacją. Ten brak stresu który odczuwałam był chyba jakąś łaską z góry, bo gdybym do tego się denerwował nic kompletnie by z tego nie wyszło. A tak po pierwszej rundzie wylądowaliśmy chyba jako dziesiąty zespół od końca, nie najgorzej biorąc pod uwagę poziom w startersach.
Mimo tego że nasz występ nie pozostawił po sobie najlepszego wrażeni, nadal byłam w prześwietnym humorze. Czekała nas jeszcze oczywiście runda tossa, no i dogdiving uwielbiany przez Harrosława.
Z tossem jak to u mnie z tossem, czyli porażka. Nie ma się co rozpisywać. Harrosław się starał, złapał chyba dwa dyski, reszty nie złapał i wcale mu się nie dziwię. Oddawał jak na niego pięknie, lepiej niż we Wrocławiu, jednak dzięki mnie wiele to nie pomogło. Jedyny zacny rzut został chyba uwieczniony na zdjęciu poniżej :-) W ostatecznej klasyfikacji spadliśmy więc gdzieś na szary koniec.
Za to dogdiving poszedł całkiem fajnie. W porównaniu z zeszłym rokiem zmieniliśmy taktykę i ja byłam trzymaczem-napędzaczem, a mąż rzucaczem :-) Ponieważ nawet piłką rzucam średnio, Harrosław zawsze pewniej biegnie jak rzuca mu pan. Zaowocowało to najdłuższym skokiem na 6,55 metra. Poprawił swoją życiówkę o 25 cm i ostatecznie uklasował się na ósmej pozycji.
Atmosfera, jak zawsze była przednia. Wielu znajomych, których dawno nie widziałam. Kupa śmiechu, rozmów, dopingowania. To wszystko jest tak samo ważne, jeśli nie ważniejsze niż starty, nagrody, puchary.
Poznań dał nam dużo, mimo niezbyt udanego występu. Uświadomiłam sobie że czas wziąć się do pracy. Postawić sobie nowe cele. Harry puszcza - nasz największy potwór odszedł i mam nadzieję, że nigdy nie wróci. Nie ma już tłumaczenia się, musimy ambitniej podejść do sprawy. I nie chodzi o miejsca na podium (na to nie liczę), ale o pokazanie że mój zdolny pies potrafi o wiele więcej niż przeze mnie był w stanie pokazać. Jeszce zobaczycie na co nas stać! :-)